Piotr Damulewicz, Na okoliczność 100. rocznicy urodzin Jana Wilkowskiego

Jest takie powiedzenie, ponoć przytacza je w swojej twórczości Leopold  Staff, które z mojej perspektywy wydaje się piękne i, o dziwo, wraz z upływem czasu coraz bardziej prawdziwe. Mówi ono, że przeszłość z czasem staje się bajką. Bo przecież ostrość sądów się zaciera, prawda staje się nie do końca prawdziwa i zależy wyłącznie od pamięci i wyobraźni opowiadacza, a w dzisiejszych czasach sięganie do przeszłości przez niektórych uważane jest po prostu za głupotę. Zatem lepiej niech zostanie chociaż bajka. Z nadzieją dodaję – z morałem. Chcę wszystkim opowiedzieć bajkę o Janie Wilkowskim, a ty drogi słuchaczu słuchaj pilnie i niech w Twoim sercu i umyśle rodzi się morał.

„Urodziłem się 15 czerwca 1921 roku w Warszawie i fakt ten uważam za mój pierwszy, kto wie czy nie najważniejszy, sukces życiowy.” Tak napisał Wilkowski w chwili składania dokumentów w Dziale Personalnym Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie w chwili obejmowania funkcji Dziekana na Wydziale Lalkarskim w Białymstoku. To dopiero poczucie humoru. A może raczej skromność albo subtelna, wyrafinowana odwaga pozwoliła w urzędowym, oficjalnym piśmie, w czasach głębokiej komuny zacząć tak nieoficjalnie i nieurzędowo swój życiorys. Jan Wilkowski był rzeczywiście nieprzeciętny. Reżyser, poeta, aktor, dramaturg, scenarzysta, rysownik, teoretyk teatru, a wreszcie pedagog – słowem renesansowy człowiek teatru. A tak, bo jak trzeba było – był technologiem teatru, a nawet technicznym. O teatrze wiedział wszystko i tym wszystkim potrafił się dzielić.

Był „Kolumbem” rówieśnikiem Baczyńskiego, Borowskiego, Stroińskiego, Gajcego i wielu innych wspaniałych artystów z pierwszego pokolenia młodzieży urodzonej i wychowanej całkowicie w wolnej Polsce od niedawna cieszącej się własną państwowością. Wojna 1939 roku była dla nich traumą, a Jan Wilkowski mówił, że była dla niego osobistym czasem apokalipsy. Nie zginął w Powstaniu Warszawskim, choć w nim walczył, przeżył i z czasem spłacał swój dług życia twórczością. Z czasem stawał się brylantem. Tak nazwał całe to pokolenie młodych, wolnych Polaków, którzy urodzili się po roku 1918, a w momencie wybuchu II Wojny Światowej mieli po osiemnaście, dwadzieścia parę lat profesor Kazimierz Wyka, krytyk literacki i wybitny historyk literatury.

Był wielkim artystą. Z ogromną wyobraźnią. Potrafił ożywić wszystko. Nawet szkołę. Tę naszą, tu na Sienkiewicza. Po paru latach błąkania się po Białymstoku w poszukiwaniu siedziby, w końcu inaugurację roku akademickiego po raz pierwszy przeżywaliśmy w murach naszej dzisiejszej siedziby. W uroczystości tej brali udział wszyscy dostojni goście z budowniczymi szkoły i władzami miasta oraz województwa na czele. Na zakończenie oficjalnej części Jan Wilkowski wstał zza stołu prezydialnego, czym wprowadził wszystkich zebranych w rodzaj konsternacji, bo protokół nie przewidywał już nic więcej, podszedł do jednej ze ścian auli, pogładził ją pieszczotliwie, czule poklepał i powiedział swoim ciepłym niskim barytonem „Witaj Szkoło”. Po chwili ciszy wywołanej zaskoczeniem burza śmiechu i braw zakończyła uroczystość. A niejednej osobie zakręciła się łza w oku, bo oto wówczas Wilkowski ożywił szkołę a ta żyje do dziś, ciesząc się doskonałym zdrowiem.

Jan Wilkowski całe dorosłe życie poświęcił teatrowi i szkole teatralnej. Do teatru wprowadziła go Hanna Wilkowska a do szkoły Krzysztof Rau. W oficjalnych notach biograficznych niewiele na ten temat znajdziesz drogi czytelniku ale zapewniam Cię – to bardzo ciekawe historie. Wilkowski zmarł w Warszawie 21 grudnia 1997 roku.

A morał. Moja bajka o Janie Wilkowskim kończy się łacińską sentencją „Non omnis moriar.” Nie wszystek umrę. Pan, panie Janie, żyje w nas, bo żyje Pan w naszej pamięci i swojej twórczości.

 

Marek Waszkiel, Jan Wilkowski

Zagłębiając się często w dzieje polskiego lalkarstwa, mające z górą pięćset lat, zadaję sobie pytanie, co jest jego największą wartością? Co podarowaliśmy innym narodom, kulturom, światowemu dziedzictwu, choćby tylko dziedzictwu teatru lalek? Odpowiedź wcale nie jest łatwa. Ale na najkrótszej liście polskich twórców, którzy przeszli do międzynarodowej historii lalkarstwa z pewnością nie zabraknie Jana Wilkowskiego.

Wkrótce minie ćwierć wieku odkąd nie ma go wśród nas. To już pewnie dwa pokolenia aktywnych młodych lalkarzy, którzy nigdy go nie spotkali, nie widzieli jego przedstawień. Ale z pewnością znają jego nazwisko. Legenda Wilkowskiego wciąż żyje. Za sprawą jego współpracowników, przyjaciół, zwłaszcza uczniów, choć ci ostatni też wkraczają już w wiek emerytalny.

Miejmy nadzieję, że ta strona internetowa białostockiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza zdokumentuje i utrwali działalność artystyczną Jana Wilkowskiego w najszerszy możliwy sposób. Uruchomi wspomnienia i badania naukowe, które kiedyś doprowadzą do powstania monografii tego wielkiego artysty. Że któregoś dnia będziemy umieli odpowiedzieć na pytanie, co mu zawdzięczamy, w jaki sposób Wilkowski zmienił współczesne lalkarstwo. Jakie są jego zasługi dramaturgiczne, reżyserskie, aktorskie, telewizyjne, pedagogiczne. Co mu zawdzięczmy jako lalkarzowi i człowiekowi?

Jak niewielu innych twórców, nie pozostawił po sobie setek dzieł, nie uzyskał tytułów naukowych ani nie piastował prestiżowych stanowisk. Kierownik artystyczny warszawskiej Lalki i dziekan białostockiego Wydziału Lalkarskiego to jego najwyższe osiągnięcia administracyjne. Z obydwu zresztą go „usunięto”. Nie dlatego, że się nie sprawdził. Ale gdy miał wybierać pomiędzy sztuką i władzą, zawsze stawał po stronie sztuki. Ona mu się zresztą odwdzięczyła. Dlatego nazwisko Jana Wilkowskiego pozostanie w pamięci na zawsze. Teraz nasze zadanie, by z kart światowego dziedzictwa lalkarskiego nigdy nie zniknęło.

 

Halina Waszkiel, Jan Wilkowski – dramatopisarz 

Jan Wilkowski powiedział kiedyś: „Najbardziej cenię sobie współpracę pomiędzy mną jako reżyserem i mną jako autorem”. Był człowiekiem uzdolnionym literacko, aktorsko, muzycznie i plastycznie, więc kreując przedstawienie, chciał mieć twórczy wkład we wszystkie aspekty powstającego dzieła. Jeżeli sięgał po utwory innych autorów, to poddawał je daleko idącej własnej adaptacji. Tak było między innymi w przypadku Tygrysa Pietrka Hanny Januszewskiej oraz Guignola w tarapatach mającego dwóch autorów: Leona Moszczyńskiego i Jana Wilkowskiego.

Wszystkie sztuki autorstwa Jana Wilkowskiego, czy to oryginalne, czy adaptowane, mają niepodrabialny styl, przejawiający się głównie w melancholii połączonej z poczuciem humoru, specyficznym dowcipie, czułości wobec lalkowych bohaterów, a także wobec dzieci, ptaków oraz wszystkich ludzi dobrych i wrażliwych. Znamiennym apelem: „Bo żeby złu się móc sprzeciwić – / szukajcie się, uczciwi!” kończy się Guignol w tarapatach. Wszystkie też mają walory plastyczne, muzyczne i teatralne, bowiem pisane były świadomie jako scenariusze dla teatru lalek.

Do najważniejszych sztuk Jana Wilkowskiego, obok już wspomnianych, należą: O Zwyrtale muzykancie, czyli jak się stary góral dostał do nieba według nowel Kazimierza Przerwy-Tetmajera i pieśni ludowych oraz Spowiedź w drewnie, nawiązująca do losów ludowego świątkarza, Jędrzeja Wowro. W obu autor dał wyraz swojej fascynacji folklorem góralskim – w wymiarze literackim, językowym, plastycznym i muzycznym.

Szczególną popularnością cieszy się do dziś seria sztuk dla dzieci o Misiu Tymoteuszu: Tymoteusz Rymcimci, Tymoteusz w lesie, Tymoteusz i łobuziaki, Tymoteusz i Mikołajki, Tymoteusz wśród ptaków, Tymoteusz Majsterklepka. Równie popularne były w swoim czasie seriale telewizyjne, ujęte w cykle: Janek Telewizorek, Teatrzyk w koszu (23 odcinki), serial o Uli (Ula z I b, Ula z II b, Ula i świat, łącznie 49 odcinków) oraz Przygody skrzata Dzięcielinka (12 odcinków).

Niektóre sztuki Wilkowskiego pozostają w zapomnieniu, bo tak silnie zaistniały w realizacjach premierowych w reżyserii autora, że potem już do nich nie wracano. Są to: Zaczarowany fortepian oraz My i krasnoludki. Są też sztuki w ogóle nie zrealizowane za życia autora, jak Muzyka na cztery drzewa i fletnię pana oraz Kukły i ludzie, stanowiące rodzaj artystycznego testamentu.

 

Karol Suszczyński, Jan Wilkowski i telewizja

W środowisku teatralnym Jan Wilkowski znany był jako charyzmatyczny aktor, ponadprzeciętny reżyser, wyjątkowy inscenizator czy znakomity dramatopisarz, który całe swoje artystyczne życie poświęcił teatrowi lalek. Ale jego osoba – jako jedna z nielicznych postaci lalkarskiego świata – doskonale rozpoznawalna była także pośród telewidzów. I nie chodzi tylko o najmłodszych, dla których przez dwadzieścia lat pracy w Redakcji Programów dla Dzieci stworzył szereg niezapomnianych kreacji aktorskich oraz wyjątkowych inscenizacji, ale także o tych starszych, którzy pamiętając go z pierwszych programów, z sentymentem i uznaniem zasiadali razem ze swoimi pociechami przed ekranami, zarówno wtedy, gdy pojawiały się nowe widowiska, jak i wówczas, gdy puszczano te doskonale znane i wielokrotnie powtarzane.

Można zaryzykować stwierdzenie, że ten niezwykły artysta znalazł się w odpowiednim momencie i w odpowiednim czasie, bo jego największe sukcesy w warszawskim Teatrze Lalka przypadły na okres dynamicznego rozwoju telewizji w naszym kraju, z czego Wilkowski nieprzerwanie korzystał od końca lat pięćdziesiątych do końca lat siedemdziesiątych.

Drogę do telewizyjnej kariery w czerwcu 1956 roku otworzył mu pierwszy w historii, eksperymentalny przekaz spektaklu lalkowego na żywo – była to pierwsza część słynnego Guignola w tarapatach Leona Moszczyńskiego i Jana Wilkowskiego. Sukces tej transmisji był ogromny, choć oczywiście liczba widzów jak na tamte czasy ograniczona. Pokazana sześć tygodni później, druga część spektaklu ugruntowała tylko pozycję Wilkowskiego i stała się zaczynem kolejnych telewizyjnych premier, zarówno w formie transmisji (już w 1957 telewidzowie mogli obejrzeć spektakl warszawskiego Teatru Lalka Zaczarowany fortepian) jak i nowych, seryjnych już realizacji.

Na antenie polskiej telewizji w następnych latach Jan Wilkowski pojawiał się jako aktor, scenarzysta i reżyser w takich programach dla dzieci, jak Janek Telewizorek (inscenizacje wierszy oraz bajek różnych polskich autorów, 1957-1959), Teatrzyk w koszu (kolejne odsłony przygód znanego już dzieciom Guignola, 1958-1965), seria Ula z Ib, Ula z IIb oraz Ula i świat (cykl historii poświęcony tytułowej dziewczynce, gdzie Wilkowski wcielał się w postać Dziadka, 1965-1968), Przygody skrzata Dzięcielinka (bajkowa seria o przygodach wszędobylskiego skrzata, w której Wilkowski występował w roli przyjaciela niziołka, Euzebiusza Świerzopskiego, 1969-1972) czy Karampuk (adaptacja książki dla dzieci Ludwika Jerzego Kerna, opowiadająca o przygodach królika Karampuka, którego ojcem jest znany cyrkowy magik Don Miguel, 1973-1975). Wszystkie te programy powstawały z niezwykłą dbałością i uwagą o najmłodszych widzów, a przy okazji promowały to, co sercu artysty było najbliższe – sztukę teatru lalek.

W działalności Jana Wilkowskiego na małym ekranie ważne były także realizacje Telewizyjnego Teatru Lalek. W 1967 roku wyreżyserował Baśń o zaklętym rumaku według utworu Bolesława Leśmiana, zapraszając do współpracy Stefana Treugutta, który specjalnie z myślą o najmłodszych przygotował wstęp do tej historii. W kolejnych latach Wilkowski zrealizował Kalosze szczęścia na podstawie bajki Hansa Christiana Andersena (1969) oraz Szewca Kopytko i Kaczora Kwaka według książki dla dzieci Kornela Makuszyńskiego (1970). Na swoim koncie miał też autorski Czar stołowej nogi – historię ekscentrycznego sprzedawcy Euzebiusza, wokół którego ożywa świat sklepowych przedmiotów (1965).

Dzięki tym produkcjom oraz zaangażowaniu w prace Redakcji Programów dla Dzieci w okresie ferii zimowych 1971 roku Wilkowskiemu z powodzeniem udało się zorganizować pierwszą edycję Telewizyjnego Festiwalu Widowisk Lalkowych dla Dzieci. Wydarzenie to cieszyło się ogromna popularnością, a telewizja przez wiele kolejnych lat wracała do idei przeglądu, choć po roku 1975 już bez udziału jej inicjatora. Tylko w roku 1973 młodzi widzowie zebrani przed telewizorami w ramach wspomnianego przeglądu mogli zobaczyć aż trzy teatralne teksty Wilkowskiego: Tymoteusza wśród ptaków w reżyserii Stanisława Ochmańskiego z Teatru im. Hansa Christiana Andersena w Lublinie, Tymoteusza majsterklepkę w reżyserii Michała Zarzeckiego z Teatru Lalki i Aktora Miniatura w Gdańsku oraz O Zwyrtale muzykancie w reżyserii Joanny Piekarskiej z Teatru Lalek Rabcio-Zdrowotek w Rabce.

W końcu w 1972 roku Jan Wilkowski zainicjował cykl programów zatytułowany Lalki w rękach mistrzów, w którym prezentował najciekawszych artystów sztuki teatru lalek gościnnie występujących w naszym kraju. Pośród nich pojawili się m.in. Jean Loup Temporal z Francji, Eric Bramall z Wielkiej Brytanii, Colette i Claude Monesterowie z Francji, Sannosuke Takedy z Japonii, Jean-Paul Hubert z Francji czy Arlyn i Lumen Coad z Kanady. Tą produkcją wyprzedził o ponad dekadę słynny sześcioodcinkowy program Jim Henson Presents the World of Puppetry, w którym twórca Muppetów także rozmawiał ze znakomitymi lalkarzami, choć z racji większych możliwości finansowych i organizacyjnych lista jego rozmówców była zupełnie inna.

Mimo rozstania z telewizją pod koniec lat siedemdziesiątych Jan Wilkowski powracał do niej regularnie. Czasem jako aktor (w filmie fantastycznym dla dzieci w reżyserii Macieja Wojtyszki zatytułowanym Synteza, 1983), innym razem jako autor (w nagraniach Przygód misia Tymoteusza oraz Tymoteusza wśród ptaków w reżyserii Moniki Snarskiej z Teatru Guliwer w Warszawie, 1992). Telewizja Polska zarejestrowała także niektóre późniejsze jego spektakle, w tym słynnego Dekamerona według Giovanniego Boccaccia z Białostockiego Teatru Lalek (1987). W końcu Jan Wilkowski kilkukrotnie pojawił się jako bohater różnych produkcji i filmów dokumentalnych, z których najważniejsze były Teatr cudów Jana Wilkowskiego Marii Nockowskiej (1998) oraz Światła ramp, czyli Jan Wilkowski w Białymstoku Janusza Horodniczego i Krzysztofa Wojciechowskiego (2001).

To wszystko wciąż historie, o których wiemy niewiele. Obyśmy w niedalekiej przyszłości mieli szanse je rozwinąć.

 

Piotr Damulewicz, O Janie Wilkowskim z okazji 100. rocznicy urodzin

Niepodobna z korzyścią i przyjemnością słuchać o Janie Wilkowskim, jeśli się nie zna choć w ogólnym zarysie jego życiorysu, a zwłaszcza jeśli się nie przeanalizuje daty urodzin, dzieciństwa i paru najważniejszych utworów przez niego stworzonych. Oczywiście można uważać  inaczej, ale myślę, że profesor Kazimierz Wyka, wybitny znawca polskiej literatury, krytyk literacki miał rację, kiedy we wstępie do „Utworów zebranych” Baczyńskiego pisał: „1921–1939. Te daty mówią wszystko. Baczyński należał do pierwszego pokolenia młodzieży urodzonej i wychowanej całkowicie w ojczyźnie obdarzonej własną państwowością. Należał do owego pokolenia, które miało dojrzeć w blasku wolności. I zapewne żadne z kolejnych generacji młodzieży polskiej, jak ta, której pierwsza miłość przypadła na czasy okupacji hitlerowskiej, konspiracji wreszcie tragicznego jej wyniszczenia w powstaniu warszawskim, nie zastała większego kontrastu pomiędzy latami szkoły a latami oznaczającymi wejście w życie. Losy Baczyńskiego to losy całej generacji równocześnie ”.[1]

Jan Wilkowski urodził się 15 czerwca 1921 roku. Był rówieśnikiem Baczyńskiego, Borowskiego, Stroińskiego, Gajcego, Trzebińskiego, Bojarskiego. Wojna dla tych młodych ludzi była czymś strasznym. Była osobistym czasem apokalipsy – jak mówił Wilkowski – kataklizmem gwałtownym i zaskakującym, niszczącym wszystko. Mówiono o nich później „generacja meteorytów jarzących fantastycznym światłem, które oślepia. Będąc „wpisani w klęskę” odczuli wszystkie skutki straszliwej, nie oszczędzającej nikogo wojny. Doświadczyli na sobie zagrożenia, jakie niosła i przeciwstawiali się jej swą twórczością. Te roczniki 1921–22, mimo niesprzyjających warunków, zaowocowały obficie”.[2]

W bieżącym roku mijają 24 lata od śmierci Jana Wilkowskiego. Miałem sporo czasu, by o Nim zapomnieć, ale ilekroć spotykam na drodze teatr w jego najbardziej zwariowanych wymiarach albo coś czy kogoś, co się jakoś z teatrem wiąże, wtedy  przed oczyma pojawia mi się fragment ostatniego listu, jaki otrzymałem od Wilka 15 stycznia 1997 roku „…będę przy Tobie, Piotruś, nawet gdyby Ci moje towarzystwo już obrzydło – Twoja niegdysiejsza Gwiazdka, Gloria i Choinka – Wilk.” A więc jesteś przy mnie kochany Wilku i myślę, że z czasem powstaje we mnie Twój obraz, który rodzi refleksje niezwykłe. Tobie, Panie Janie, nie było dane umrzeć w powstaniu warszawskim, nie zabłysnąłeś światłem meteoru, przeżyłeś i stawałeś się brylantem. Stanisław Pigoń, w sytuacji gdy mu Kazimierz Wyka opowiadał, jak daremnie protestował na wieść o tym, że Krzysztof Baczyński chce iść do partyzantki, powiedział: „należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga z brylantów.”[3] Jan Wilkowski to brylant, który z wiekiem nabierał dodatkowych blasków. Uszlachetniony czasem, spłacił dług życia twórczością. Wiemy o tym, bo jak się wydaje, o autorze wszystko nam mówi jego dzieło. Chyba miał rację św. Jan Paweł II, kiedy w orędziu do artystów z 4 kwietnia 1999 roku pisał: „Tworząc dzieło, artysta wyraża bowiem samego siebie do tego stopnia, że jego twórczość stanowi szczególne odzwierciedlenie jego istoty – tego kim jest i jaki jest. Artysta bowiem, kiedy tworzy, nie tylko powołuje do życia dzieło, ale poprzez to dzieło jakoś także objawia swoją osobowość. Poprzez swoje dzieło artysta rozmawia i porozumiewa się z innymi. Tak więc historia sztuki nie jest tylko historią dzieł, ale również ludzi. Dzieła sztuki mówią o twórcach, pozwalają poznać ich wnętrze i ukazują szczególny wkład każdego z nich w dzieje kultury.”[4]

Jana Wilkowskiego możemy poznać na przykład czytając Jego niewielką książeczkę dla dzieci, wydaną w 1972 roku, pt. „Słoneczne historie”. Czytamy tam: „ Pomrok jeszcze się czasem pojawiał w zaułku, ale nigdy już nie był taki pewny siebie. Zrozumiał, że nie ma mroku, którego nie zwyciężyłoby światło.” My dorośli, widzimy tu słowa o nadziei piękne i proste, a wielkie, bo ponadczasowe. Może ktoś z nas skojarzy ten tekst z Ewangelią świętego Jana Apostoła: „a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła.”[5] A dziecko widzi w tych słowach prawdziwą bajkę. Wilkowski kochał dzieci i je rozumiał. Uważał, że twórczość dla dzieci jest zajęciem bardzo odpowiedzialnym, bo dziecko w swojej naiwności i niewinności jest wspaniałym odbiorcą sztuki. Jednocześnie jest to odbiorca bardzo wymagający. Dzieci, jego zdaniem, są szczere do bólu i bardzo krytyczne. Nie ufają tym, którzy infantylizują. Wiedzą, kiedy dorośli kłamią i są nieszczerzy. Dzieci, mawiał, ze swej natury permanentnie się uczą i dlatego twórczości dla dzieci nie można traktować powierzchownie, nie można o niej mówić w sposób lekceważący, bo lekceważy się odbiorcę. Ze wzruszeniem wspominam niekończące się rozmowy na ten temat i cudowne uczucie odkrywania głębokich prawd, które dziś określić można, stosując pozornie banalne powiedzenie, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. To były wówczas nasze wielkie odkrycia, które rodziły poczucie misyjności zawodu i które to, jak sądzę, do dziś w nas, jego studentach aktorach lalkarzach, istnieje. A może po prostu Wilkowski bezgranicznie kochał swą córkę, która była mu muzą? Obserwując zaś jak rośnie, z jakimi problemami się spotyka, próbował pomagać jej rozwiązywać te problemy, traktując wszystko z należytą powagą, przez co zyskiwał również sympatię jej rówieśników. Wilkowski kochał córkę, a poprzez nią wszystkie dzieci. One to wyczuwały i odwzajemniały mu uczucie. Pod tym względem Jan Wilkowski był twórcą absolutnie wyjątkowym.

No więc jeszcze trochę o urodzinach. Wilkowski był „Bliźniakiem”, a według astrologii, czyli dziedziny wiedzy zajmującej się wpływem ciał niebieskich na życie ludzi, urodzeni w czerwcu mają określone cechy osobowości. Rzekłbym, że Wilk był klasycznym Bliźniakiem. Pomagało mu to wejść bezboleśnie w świat iluzji, baśni, w którym rzeczy czują, zwierzęta mówią, a dobro zawsze zwycięża. Takie pojęcia jak dobro, piękno, mrok, światło, ale także zło czy zazdrość z łatwością w Jego wyobraźni się personifikowały, jak w średniowiecznym teatrze alegorycznym. W takim świecie zdarzać się mogą nieprawdopodobne historie i Jemu w tym świecie było bardzo dobrze, bo jak sądzę, Jan Wilkowski do końca życia cały czas pozostawał w pewnym sensie dzieckiem. Posiadał też cechy bliźniacze, o których sam wielekroć mówił z przekąsem, że „ Jestem pracowity leń, to znaczy ja bardzo nie lubię pracować, ale jak już przełamię tę niechęć, zaczyna się okres szaleńczy. I wtedy niebezpieczeństwo grozi wszystkim (i wszystkiemu) dookoła, bo wciągam do roboty w sposób bezlitosny.” [6]  Dosłownie i w przenośni. Pamiętam, gdy przygotowywaliśmy sceny z „Pastorałki” Leona Schillera. Jednemu ze studentów trzeba było pomóc, bo nie radził sobie z ujarzmieniem własnego ciała i wtedy Wilk, niewiele myśląc, zerwał z okna ciężką zasłonę, narzucił ją studentowi na ramiona i było już dobrze. Prowizoryczna peleryna zsuwała się jednak z ramion, więc Dziekan wziął nożyczki, wyciął dwie dziury na ręce i w ten sposób pomógł studentowi. Później, przez dłuższy czas, o tej błyskawicznej reakcji Wilka w robocie świadczyły dwie wielkie dziury w wiszących w auli zasłonach. A to, że zasłona była błękitna i bardziej pasowała Matce Boskiej, a nie Józefowi, nad którego rolą pracował student, wcale Wilkowi nie przeszkadzało. Najważniejsze, że pomogło studentowi. Taki był Wilk. Mówił, że jest dobrym i kiepskim obserwatorem albo że kocha i nienawidzi w tym samym stopniu – co było widać zwłaszcza w stosunku do niektórych mniej zdolnych studentów i studentek wtedy, gdy skrzętnie ukrywał niezadowolenie z osiąganych postępów w edukacji. Ale do mnie najbardziej przemawiały jego udręki wynikające z wewnętrznych sprzeczności, kiedy mówił o złych wyborach. Twierdził, że źle sobą pokierował. Mówił: „Pan Bóg dał każdemu człowiekowi talent i ty masz ten talent w ciągu życia pomnożyć, właściwie wykorzystać. Ja chyba swój talent wykorzystałem źle.”[7] Może był po prostu skromny albo nie do końca wierzył w siebie. Był trudnym rozmówcą, dociekliwym i wymagającym, a przy tym bardzo uważnym. Umiał mówić i słuchać, co w moim przekonaniu jest cechą wielkich ludzi. Nigdy nikogo nie poniżył, kochał ludzi, nie tylko najbliższych. Był człowiekiem z krwi i kości, miał wady i zalety, ale był wielki. Potrafił i robił wszystko w teatrze. Gdy trzeba, zostawał technicznym, akustykiem, elektrykiem, ale też aktorem, reżyserem, inscenizatorem. Myślę, że świetnie się czuł w teatrze, bez przerwy się bawił. Lubił teatr i ludzi tego teatru. W skrytości ducha uważam, że to nie lenistwo nie pozwoliło mu przejść do teatru dramatycznego (jak podkreślał to wiele razy, miał parę bardzo konkretnych propozycji), ale po prostu miłość. Był kochliwy. Do pierwszego teatru wszedł, nie przymierzając jak Jan Baptysta Poquelin Molierem zwany, bo za ukochaną Hanną, która później stała się jego żoną. Potem tak związał się uczuciowo z zespołem, że nie w głowie mu były jakieś odejścia. „Zobacz – mówił – w teatrze dramatycznym ma się do czynienia po prostu z człowiekiem. I ten ludzki element ogranicza ciebie, twoją szansę tworzenia, bo musisz wziąć to, co daje ci natura. Twoja funkcja ogranicza się zatem do pokierowania. A w teatrze lalek jest się twórcą od samego początku – właściwie to rola Pana Boga. Reżyser w tym teatrze tworzy świat od początku, ustanawia prawa dla istnienia tego świata. Rozumiesz, to mnie wzięło, a ponieważ wszystko w życiu traktowałem jak przygodę, to tej zabawie, przygodzie tworzenia oprzeć się nie mogłem. I nie żałuję tego. Bo w twórczości istotna jest droga i ci którzy nam w tej drodze towarzyszą. Nie można w sztuce nic powiedzieć do końca. Bo sztuka nie ma końca”.[8]

Jak się wydaje, Jan Wilkowski wyniósł z domu rodzinnego animistyczne pojmowanie świata, ogromny szacunek do ludzi, umiłowanie przyrody, wrażliwość na piękno i umiejętność odróżniania dobra od zła. Nigdy nie był zbyt religijny, ale Biblię w szerokim tego słowa znaczeniu znał, często cytował i traktował jako znakomitą inspirację dla twórczości, zarówno dziecięcej jak i dla dorosłych. Niewątpliwie najbardziej jaskrawym tego przykładem jest jego chyba największe dzieło, czyli dramat „Spowiedź w drewnie.” Ludowy rzeźbiarz prowadzi dyskurs z Chrystusem – niedokończoną rzeźbą – o życiu, sprawiedliwości, cierpieniu i miłości. Wilkowski zapracował na wielki autorytet, jaki miał wśród studentów. Był Mistrzem i chyba wzruszające może być to, że do dziś używa się w środowisku takich określeń jak: „gdyby to Wilk zobaczył, w grobie by się przewrócił” albo: „Wilkowskiemu by się to nie spodobało.” Wilkowski miał autorytet i z nadzieją myślę, że w czasach, kiedy nie ma żadnych autorytetów, on autorytetem pozostaje. Przynajmniej dla nas, lalkarzy.

Miałem naprawdę wielkie szczęście. Spotkałem Wilka w 1974 roku i był to chyba najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Zaczynałem realizować swoje marzenia. Zdawałem do szkoły teatralnej. Zachęcony przez Krzysztofa Raua, dyrektora Teatru Lalek w Białymstoku, który właśnie otwierał Studium Aktorskie przy teatrze, nie w głowie mi było wątpić, rozważać co to za szkoła, zwłaszcza że zafascynowany repertuarem dla dorosłych w białostockich lalkach, święcie byłem przekonany, że żaden inny teatr nie jest w stanie zaspokoić moich wyobrażeń artystycznych. Zobaczyłem w „lalkach” po raz pierwszy w życiu spektakl dla dorosłych. Była to „Kartoteka” Tadeusza Różewicza ze wspaniałą kreacją gościnnie występującego aktora teatru dramatycznego Henryka Dłużyńskiego w roli Bohatera. Teatr lalek mnie zafascynował. Wyobraziłem sobie, że w tym teatrze można wszystko, jeszcze więcej niż w teatrze dramatycznym, że to miejsce magiczne, że mogę znaleźć sobie w nim miejsce. Tak też się stało.  Uważam do dziś, że „Kartoteka” Tadeusza Różewicza w reżyserii Krzysztofa Raua była niezwykłym wydarzeniem. Zdaje mi się, że to na tym spektaklu moja wyobraźnia rozwinęła skrzydła i od tego momentu zaczęła się trwająca do dziś przygoda z teatrem. Tej przygodzie przewodził Jan Wilkowski.

W czasie trwania egzaminów wstępnych poznaliśmy Wilkowskiego. Od razu jego postać rzucała się w oczy. Pan w średnim wieku, ze szpakowatą brodą, wysoki, postawny, ze ślicznym, niskim tembrem głosu i trochę – co od razu zauważyliśmy – niewyraźnie mówiący. Oczywiście nie wiedzieliśmy, kto to jest, ale pan Krzysztof Rau powiedział, że to  w i e l k i  Jan Wilkowski i że będzie miał z nami zajęcia w studium. Od pierwszego spotkania Wilkowski zyskał naszą sympatię. Pamiętam to, bo było w nim coś majestatycznego, przyciągającego uwagę. W przerwach chodził po korytarzu dostojnie, z niepalącym się papierosem w rękach, tak jakby chciało mu się bez przerwy palić. Kręcił tym papierosem ugniatając tytoń, po czym wsadzał go sobie za ucho, by za chwilę znów go stamtąd wyciągnąć, jakby dając upust niecierpliwym dłoniom. Wszystko to robił precyzyjnie, powoli, rzekłbym z jakąś elegancją i tym przykuwał naszą uwagę, a atmosfera wielkości spacerowała razem z nim. Pamiętam, że po egzaminie odważyliśmy się podejść do niego i próbowaliśmy wypytać, jak mu się podobały nasze prezentacje. Zapewne nie chciał nam robić przykrości, odpowiadał półgębkiem, ale bardzo grzecznie i tak, że nikogo nie uraził: „No tak, bardzo ładnie, bardzo ładnie, choć trochę niewyraźnie mówiliście, ale – dodał po znaczącej chwili – przecież to nie najważniejsze”. I od razu zyskał nasze serca bo wyczuliśmy, że jedziemy na tym samym wózku.

Z sali egzaminacyjnej wyszła dziewczyna. Nasza koleżanka, ale dziwna jakaś. Z nienaturalnie podniesioną głową, chyba trochę zarozumiała albo mocno ukrywająca stres. Zapytaliśmy, co mówiła i usłyszeliśmy odpowiedź „Rufe rufefyfa”, po czym wzruszyła ramionami i obrażona na cały świat odeszła. Za chwilę była przerwa i wyszedł z sali Jan Wilkowski. Podbiegliśmy i pytamy, co mówiła dziewczyna, która wyszła przed chwilą. Wilkowski spojrzał na nas i zauważyliśmy chochliki w jego oczach, po czym padła odpowiedź: „Mówiła „Różę” Różewicza, ale nie martwcie się, my też dowiedzieliśmy się o tym po sprawdzeniu w spisie jej tekstów”. I już kochaliśmy Wilkowskiego. Dostojeństwo i poczucie humoru. W jego osobie obie te cechy, pozornie wykluczające się, doskonale się uzupełniały, wręcz stanowiły jedność, co pozwoliło nam w przyszłości przeżyć bez wielkich ran bardzo wiele trudnych zdarzeń. Po prostu Bliźniak.

Ciężko mu było wcześnie wstawać. Zdarzało się, że schodziłem do jego mieszkania i musiałem długo stukać, zanim otworzył drzwi… w piżamie,  po czym kazał mi siadać w fotelu, a sam robił mocną herbatę albo kawę, siadał naprzeciw i wypalając trzy lub cztery papierosy, przypalając jeden od drugiego, prowadził niezobowiązującą konwersację. Po tym rytuale dochodzenia do siebie grzecznie wypraszał mnie i piętnaście minut potem zjawiał się w pełnej gotowości w sali na zajęciach. Przegadaliśmy wiele godzin o sztuce, etyce, polityce, o wyborach, lojalności, o dużych i małych sprawach. Umiejętnie podsuwał nam lektury. Wiedział, jak sądzę, że mamy luki w wykształceniu, ale nigdy nie wywyższał się i nie dokuczał. Traktował nas poważnie, choć dziś wiem, że wcale to nie było łatwe, bo miał do czynienia z samymi, ładnie to nazywając, indywidualnościami. Wilkowski kochał studentów i wszyscy tę miłość odwzajemniali. Bez względu na to, jak się wiodło danej osobie – słowem czy był to zdolny czy mniej zdolny student – wszystkich fascynowała osoba Mistrza, bo Mistrz był szczery i uczciwy, a nawet czasem, gdy konfabulował, robił to z taka gracją, że nikt mu tego nie miał za złe. Posługiwał się pięknym językiem, zarówno w tekstach, które tworzył, jak i na co dzień. I mimo że dziś się uważa, że jego język to ramota, ja po prostu myślę, że gdyby współczesna sztuka częściej posługiwała się językiem Wilka, jego smakiem, a nie schlebiała modom w tej dziedzinie, to życie, w tym wychowanie i twórczość dla dzieci, byłoby znacznie ciekawsze. Jak się wydaje, problemem współczesnego świata jest bezkrytyczne przyjmowanie jakiejś niezrozumiałej ekstrawagancji, inności i mylne pojmowanie wolności w sztuce. Wilkowski był nowatorski, ale kulturalny, odkrywał nowe, ale nie deptał starego. Po prostu Bliźniak.

Jan Wilkowski był postacią nietuzinkową i genialną. Odegrał wielką rolę w kształtowaniu sztuki teatralnej w Polsce. Spotkaliśmy się na teatralnej drodze i jakiś jej odcinek przeszliśmy razem. Dziękuję Opatrzności za to spotkanie, bo wiem, że byłem naocznym świadkiem rodzenia się paru znaczących definicji teatru, paru metod kształcenia aktora – czy raczej artysty teatru. To również dzięki niemu zawód aktora lalkarza został w końcu uznany przez środowisko teatru. Wcześniej lalkarz był „ruszaczem”, amatorem (w tym niekoniecznie ciekawym wymiarze) i nie był przez naszych braci starszych i pysznych z dramatu traktowany poważnie. Dziś, dzięki Wilkowi, wyzwalamy się z kompleksów, bo się okazuje, że w sztuce teatru jest miejsce również dla nas, lalkarzy. W świetle Wielkiej Reformy Teatralnej, a zwłaszcza gordonowskiej teorii nadmarionety, to „teatr ożywionej formy”, pojęcie po raz pierwszy wprowadzone do teatru lalek przez Janinę Kilian-Stanisławską, potem „teatr zintegrowanych środków wyrazu” wymyślony przez Jana Wilkowskiego, a następnie „teatr przedmiotów” ze wszystkimi jego tajemnicami – to teatr prawdziwy, autentyczny i niezafałszowany kompleksami żywych aktorów. Więc te pozornie dziwne formy, poszukiwania, są tak naprawdę autonomiczną, choć integralną częścią teatru. Kto wie, czy nie bardziej predestynowaną do bycia teatrem niż wszystkie inne jego formy.

Bardzo lubię wspominać Wilkowskiego. Lubię Jego legendę. Smutno mi, że Go już nie ma. Tak bardzo bym chciał, jak kiedyś, przyjść znowu do Wilka, posiedzieć, pogadać. Zawsze miał czas dla studentów. Jego mieszkanie służbowe w Białymstoku stawało się często miejscem prawdziwych debat, kłótni, żarliwych dyskusji lub po prostu wielkim konfesjonałem. Nigdy nie odmówił studentom, nie wymawiał się brakiem czasu, każdego wysłuchał. Nie pouczał, nie mądrzył się, nawet nie radził, ale wysłuchał. Nie na programowych fakultetach, ale w „dziupli” , to jest w służbowym mieszkaniu. W moim rodzinnym domu, którego głową był przedwojenny sędzia, nie wolno było o wszystkim rozmawiać. Ojciec z całą surowością, troszcząc się o wielodzietną rodzinę, kategorycznie zabraniał mówić o tym, co jego zdaniem mogło jej zagrozić. Dlatego nie o wszystkim w domu rozmawiano. A u Wilka tak. Można było mówić o wszystkim. Wilk mówił, a my słuchaliśmy. O Powstaniu Warszawskim, bo Wilk w nim  był; o fałszowaniu historii, bo był tego świadkiem; o komunizmie, Kubie i Fidelu Castro, bo Wilk był w Hawanie i zakładał tam z Adamem Kilianem teatr lalek. To były nadobowiązkowe zajęcia, ale niezwykłe i dla słuchających bardzo ważne.

Wszystkie studentki się w nim kochały. I moja żona też, choć nie była studentką Wilka… Sroga zima. Wilk realizował z nami dyplom. Była to „Pastorałka „ Leona Schillera z maskami i scenografią Adama Kiliana. Pracowaliśmy solidnie z sobotą włącznie. Na jeden dzień, niedzielę, Janowi Wilkowskiemu nie chciało się jechać do Warszawy, by znowu w poniedziałek wczesnym porankiem, wręcz jeszcze nocą, wracać do Białegostoku na próbę, więc nieśmiało zaproponowałem, by Dziekan przyszedł do nas, do domu, na niedzielny obiad. Długo się nie wahał. Obiecał, że przyjedzie. Następnego dnia czekałem na Niego na przystanku autobusowym. Wysiadł z autobusu, jak zwykle w rozpiętym płaszczu z gołą głową. Na dworze nieludzki mróz. Wchodzimy do mieszkania. Dziekan na powitanie wręcza mojej żonie kwiaty. Piękny, pachnący biały bez. Świeży w środku zimy, w Białymstoku. Do dziś nie wiemy, jak On ten bez zdobył. To był grudzień ‘78 roku. Już wtedy czasami octu w sklepach nie można było dostać. I jak tu bez wzruszenia i bez miłości nie wspominać Jana Wilkowskiego?

Jednemu z naszych nauczycieli pomalowano samochód pastą do zębów w dziwne, artystyczne znaki i słowa, niektóre wręcz niecenzuralne. Smutny belfer, żaląc się Dziekanowi Wilkowskiemu, przeżywał najbardziej jedno krótkie słowo wypisane wołami na masce. Dziekan nie bardzo wiedział, jak pocieszyć kolegę, ale w końcu, po zastanowieniu, powiedział: „Wiesz, nie martw się za bardzo – tu objął smutnego belfra ramieniem – ostatecznie to takie męskie słowo”. A jakże, męskie, rzekłbym nawet lalkarskie.

Mógłbym o Wilku w nieskończoność. I o tym, jak ożywił naszą szkołę wypowiadając „Witaj szkoło”. I o zwyczajach, które świadomie, a może nie, wprowadzał – słynne „idź i graj” albo „idź i rób swoje” (gdy kończył studia ktoś bardzo zdolny, Wilk wręczając dyplom mówił „idź i graj”, ale czasami, choć bardzo rzadko mówił „idź i rób swoje”). O opłatku akademickim, na który przyjeżdżał do Białegostoku również wtedy, gdy już nie pracował w szkole (studenci zapraszali Wilka, bo uważali, że bez niego wigilia odbyć się nie może). O książkach, które nam rozdawał wierząc, że je przeczytamy i zrozumiemy. I o wielu jeszcze przeżyciach wesołych czy smutnych mógłbym opowiadać tylko po to, by ocalić od zapomnienia niegdysiejszą rzeczywistość z Janem Wilkowskim – wspaniałym człowiekiem i wielkim artystą. Rzeczywistość, która powoli zamienia się w cudowną bajkę.

Cały czas z nieustającą miłością
                                                                                                 Prof. Piotr Damulewicz, były student Wilka

[1] K.K. Baczyński, Utwory zebrane. Wstęp K. Wyka. WL. Kraków 1970, s. IX.
[2] Tadeusz Gajcy, Pisma. Wstęp L. Bartelski, WL. Kraków 1980, s.6.
[3] K.K.  Baczyński, Utwory zebrane. Wstęp K. Wyka. WL. Kraków 1970, s. LXVII.
[4] Jan Paweł II, Posłanie do artystów 4 kwietnia 1999 r. Watykan, s.3.
[5] Ewangelia św. Jana 5-6
[6] Piotr Damulewicz, „Wilk”. Wyd. PRYMAT Białystok 2002 s.24
[7] Ibidem s.24
[8] Ibidem s.25